Kontemplacja

Cicha, spokojna, prześliczna noc wschodnia
Jerozolimę otula swym cieniem,
Góra Syonu jako straż przewodnia
Zdaje się czuwać nad miasta uśpieniem.

W Świątyni ognie ofiarne zgaszone
Nie wnoszą dymów do stóp Najwyższego;
Poszły do domów tłumy rozmodlone,
Żeby odpocząć po trudach dnia tego.

Przedmieście Ofel we śnie pogrążone
Przerwało swoje ruchliwe czynności,
A w którąkolwiek obrócisz się stronę,
To wszędzie cisza - spokój i sen gości.

Czasem pochodnia przemknie się wśród cieni,
To straże nocne na zmiany czuwają
Nad bezpieczeństwem tych którzy uśpieni
Po całodziennym trudzie spoczywają.

Duch mój przejęty tym nocy spokojem
Wzbił się w krainę zachwytu i marzeń,
A wyobraźnia znużona dnia znojem
Chętnie spoczęła pośród pięknych wrażeń.

Wtem szelest kroków z zadumy mię zbudził,
Więc się zwróciłam w stronę głosów owych
Patrząc kto by się tak wśród nocy trudził,
Zadrżałam - duch mój doznał wrażeń nowych.

Na skręcie drogi krokiem przyśpieszonym
Szedł jakiś człowiek o ponurym wzroku,
Z brodą starganą, z włosem najeżonym
I z ogniem zemsty niesłychanej w oku.

Szedł mrucząc z cicha: Już raz skończyć trzeba,
Dalsze pożycie jest nie do zniesienia;
On czyni siebie Posłannikiem Nieba
I mówi rzecz nie do uwierzenia.

Prawda, że wielką ma słowa potęgę,
Że czyni cuda większe - jak Prorocy,
Że nawet sumień ludzkich czyta księgę,
Że się jest trudno oprzeć Jego mocy.

To wszystko prawda, lecz kiedy Go chciano
Ogłosić królem - to umknął przed ludem.
Cóż Mu szkodziło to królewskie miano,
Że się od niego obronił - aż cudem?!

O, ja Mu tego darować nie mogę!
Gdy mię powołał, tak sobie myślałem,
Że gdy raz wejdę na tę życia drogę
To się wzbogacę - lecz się oszukałem.

Trzy lata jestem już przy Jego boku
I cóż mam? Ciągłe włóczęgi i nędzę,
Myślałem, że się to skończy w tym roku
I Że na koniec fortuny dopędzę.

Lecz gdzie tam, widzę próżne ma marzenia
On wcale nie dba o swe wyniesienie,
Ciągle się stara o upokorzenia,
A nawet zda się - miłuje cierpienie.

On jest bez winy, to Mu przyznać muszę,
Jest sprawiedliwy - miłosierny w czynie,
Lecz cóż mi z tego, że tak dba o dusze,
Kiedy majątek w Jego ręku ginie.

Na przykład taka z Magdalum grzesznica
Utraca mienie w szle swej miłości
Do nóg się Jego na biesiadzie rzuca
Drogim olejkiem stopy Jego maści.

Czy można puścić taki czyn bezkarnie?
To marnotrawstwo pojęcie przechodzi,
W podobny sposób tracić pieniądz marnie,
Zaprawdę czynić się tego nie godzi.

Sarknąłem na to, On stanął w obronie:
"Ona to czyni, bo wielce miłuje
Za czyn miłości Jam jest po jej stronie
I za to wiele jej grzechów daruję".

Cóż było robić? Zamilknąć musiałem,
Lecz poprzysiągłem, że się zemścić muszę,
Święcie dotrzymam to, co powiedziałem,
Choćbym miał nawet zatracić swą duszę!

Dziś przy wieczerzy, kiedy nań spojrzałem
Jak zaprowadzał ceremonie nowe,
To z przerażenia prawie oniemiałem
Słysząc, że do mnie zwraca swoją mowę.

Powiedział do nas z mocą, lecz łagodnie:
"Jeden z was zdradzi mię dzisiejszej nocy".
Słowa te mówił z powagą swobodnie,
A jam się zachwiał od ich wielkiej mocy.

Bom myślał, że mię jako zdrajcę wskaże,
Że mi wyrzuty gorzkie czynić będzie,
Że mi opuścić grono uczniów każe,
Myślałem, że On się na to zdobędzie.

Ale widocznie nie był pewien siebie,
Bo mię nie wydał, z tego skorzystałem
Chcąc zrzucić Jego podejrzenie z siebie,
A za żem ja jest Mistrzu? Zapytałem.

"Tyś to powiedział". Wyrzekł do mnie z cicha,
Tak, że z obecnych nikt nas nie rozumiał,
Potem się na mnie spoglądał i wzdychał,
Alem ja udał, żem Go nie zrozumiał.

O, byłbym głupcem, żebym wobec Niego
Miał się przyznawać do mej nienawiści,
Jemu się i tak nie stanie nic złego,
A zdrada wniesie mi znaczne korzyści.

Ona na obronę użyje swej mocy, 
Lub Go obronią zwolennicy Jego,
A znaczna suma pieniędzy tej nocy
Przybędzie znowu do worka mojego".

Tak domawiając słowa ostatniego
Zacisnął pięści - błysnął strasznym wzrokiem
Zniknął w drzwiach domu Arcykapłańskiej
Duch mój pozostał z wrażeniem głębokiem.

Trudno mi było ochłonąć z wrażenia,
Ciągle patrzałam na ten dom ponury;
Wtem jakiś orszak wychylił się z cienia
Zstępował z wolna od Syońskiej góry.

Dwunastu mężów szło Syonu drogą,
Snać byli z ludu z ubioru poznałam,
Na widok onych - w sercu radość błogą
Odczułam, czemu? Sama nie wiedziałam.

Zaczęłam z cicha męże obserwować,
Tak, żeby na się nie zwrócić uwagi
Jeden z nich zdał się nad niemi górować,
Bo wiele wdzięku i słodkiej powagi

Miał w każdym ruchu, w każdem odczuwaniu,
A nawet "Rabbi", zwali Go mężowie.
Musieli Go mieć w wielkim poważaniu
Można to było poznać po ich mowie.

Postać Rabbiego w mą duszę się wryła,
Choć mi Ją nieco kryły cienie nocy,
Bo też ta postać tak wspaniałą była,
Że trudno było przeć się jej mocy.

Rabbi wyglądał na człowieka z ludu,
Jego wzrost słuszny i twarz ogorzała
Zdradzały życie pędzone wśród trudu,
W oczach powaga Boża przebijała.

Idąc - spoglądał na uczniów w milczeniu,
Słuchając mowy, jaką prowadzili,
A pozostając czas jakiś w skupieniu
Z wielką słodyczą ozwał się po chwili:

"Kiedy w Pasterza złoczyńcy uderzą,
To się rozproszy cała Jego trzoda,
To Go opuszczą ci, co Weń dziś wierzą,
Lecz żadna większa nie stanie się szkoda".

"Szatan chce zniszczyć w was moją naukę,
Alem Ja za was prosił Ojca mego,
Więc choć wytęży swą piekielną sztukę,
To jednak nic wam nie uczyni złego".

"Zginie z was tylko ten, który Mię zdradzi,
Ponieważ zwątpi w moje przebaczenie,
I grzechu swego pokutą nie zgładzi,
Dlatego pójdzie wprost na potępienie".

"Lecz gdy człowieczy syn zmartwychpowstanie
Wtedy się wiara w sercach waszych wzmoże,
Wtenczas pojmując swe wzniosłe zadanie,
Będziecie walczyć ze złem w Imię Boże".

Uczniowie milcząc słuchali tej mowy,
Ale jeden z nich gorętszej natury,
Snać, że do czynu prędki i gotowy,
Stanął i podniósł prawicę do góry.

I począł mówić głosem pewnym siebie:
"Choćby Cię wszyscy opuścili Panie,
To ja przenigdy nie opuszczę Ciebie,
Przysięgą stwierdzam to moje wyznanie".

Pan odrzekł na to głosem pełnym mocy:
"Zanim kur dwakroć zapieje do rana,
Zanim przeminie mrok dzisiejszej mocy
Ty się po trzykroć zaprzesz swego Pana".

Lecz uczeń pewien był swojej wierności,
Nie chciał uwierzyć słowem Mistrza swego,
A czując w sercu swym ogień miłości,
Rzekł: "Panie, nigdy nie uczynię tego".

Tak rozmawiając miasto opuścili
Zwracając kroki w Getsemanu stronę.
A mnie się zdało, że w obecnej chwili
Cała w zachwycie duchowym utonę.

Noc pięknej wiosny całym swym urokiem
Jerozolimy otaczała mury,
Księżyc w swej pełni igrając ze zmrokiem
Ciągle wychylał swą twarz spoza chmury.

Srebrzył wokoło promieniem świetlanym
Cały Getseman i Oliwną górę,
Chwilami jakby nie chcąc być widzianym.
Ukrywał pełnię swoją poza chmurę.

Olśnieni z góry księżyca promieniem
Uczniowie z Mistrzem w bramę Getsemanu
Weszli, a duch mój z głębokim wzruszeniem
Zaczął się pilnie przypatrywać Panu.

Bo też ta postać Mistrza tak młodego
Pełna powagi i Boskiej mądrości,
Budziła w sercu moim cześć dla Niego
Wraz ze czcią wielką, uczucie miłości.

W Jego postawie było coś rzewnego,
Słodkim swym głosem ozwał się po chwili:
"Trzech do ogrodu wezmę Oliwnego,
Resztę ostrzegam byście czujni byli".

"Módlcie się, bowiem zbliża się godzina,
W której ujrzycie Mię wyniszczonego,
W której się męka moja rozpoczyna
I wielka próba dla ducha waszego".

Uczniowie poszli za radą Rabbiego
I na dwie grupy wnet się rozłączyli,
Trzech wraz z Nim - do ogrodu Oliwnego
Weszło - a ośmiu w Getsemanie byli.

Ja pogoniłam duchem w tamtą stronę,
Kędy się Rabbi oddalił z uczniami,
I zdało mi się, że w zachwycie tonę,
Że łączność ducha jest pomiędzy nami.

Zwracałam pilnie uwagę skupioną,
Na Mistrza każdy ruch i każde słowo,
Bacząc, by mię tam nie zauważono
Ciągle do skrycia się byłam gotową.

Milczeli wszyscy. Wtem z uczniów najmłodszy
Widząc, że Rabbi smutkiem przygnębiony,
Spytał Go: "Powiedz mi Mistrzu najsłodszy
Czemuś Ty dzisiaj taki zasmucony?".

"Ty coś nas zawsze pocieszał w cierpieniu,
Coś dusze smutne podnosił do Boga,
Dziś Sam zostajesz w wielkim przygnębieniu,
Jakby Cię zewsząd otaczała trwoga?".

"Co Ci jest Panie?". A Rabbi odpowie:
"Do śmierci smętna jest już moja dusza".
Straszny ból serca przebijał w tym słowie,
Snać rozrywała je wnętrzna katusza.

Kiedy to wyrzekł już się przybliżyli
Do skalnej groty, gdzie według zwyczaju
Na wspólne modły często się schodzili,
Które wśród nocy odmawiali w gaju.

Przystanął Rabbi. Słodkie swe wejrzenie
Zwrócił na uczniów i rzecz: "Czuwajcie,
Módlcie się, by duch nie wszedł w pokuszenie,
A mnie na modły oddalić się dajcie".

I odszedł - jakoby na rzut kamienia.
Uczniowie milcząc głowy swe nakryli
Według zwyczaju dawnego modlenia
Siedząc - do ziemi twarze pochylili.

A Mistrz opodal upadł na kolana,
By modły swoje zanosić do Boga,
Widać, że dusza w Nim była znękana,
Że ją tłoczyła niewymowna trwoga.

Modlitwa Jego jako zachwycenie,
Którą przeplatał boleściwym jękiem
Musiał w takowej mieć wnętrzne widzenie,
Które Mu serce przejmowało lękiem.

Zawołał bowiem: "Ojcze jeśli można
Rzec, niech ten kielich odejdzie ode mnie
Bo dusza moja wobec męki trwożna,
Lecz niechaj wola Twa spełni się we mnie".

Gdy tak godzinę modlił się w cierpieniu,
Powstał, chwiejąc się szedł - do pozostałych
Uczniów, co modlić się mieli w skupieniu,
Myśląc,że pośród tych przyjaciół stałych

Znajdzie choć trochę pociechy w swym bólu,
Kiedy przed nimi szczerze się użali,
Oni modłami wesprą Go, utulą,
Lecz kiedy przyszedł - to uczniowie spali.

Pomiędzy nimi był i ten gorący, 
Który Mu wierność przysięgał przed chwilą,
A teraz oto wraz z innymi - śpiący
Dał dowód, że porywy serca - mylą.

Więc Mistrze do niego zwrócił swoją mowę:
"Szymonie, ty śpisz, z jakiej to przyczyny?
Wszak serca wasze są dla mnie gotowe,
Lecz nie mogliście czuć jednej godziny?".

"Wprawdzie duch skory, lecz mdłe wasze ciało,
Aleć pokusa się do was zbliżyła,
Więc was ostrzegam - czuwać byś się zdało,
Żeby sromotnie was nie powaliła".

Uczniowie głosem Mistrza przebudzeni
Wznieśli Nań swoje zawstydzone oczy,
Postacią Jego wiece przerażeni,
Jęknęli bólem, co im serca tłoczył.

"Rabbi! Co Tobie Mistrzu ukochany?
Czemu Twa postać taka wyniszczona?
Cały bladością i potem oblany
Chwiejne Twe kroki, bezwładne ramiona".

"Czy mamy wołać ośmiu na ratunek,
Żeby wraz z nami pomoc Ci swą dali?
"Nie", odrzekł. "Oni widząc mój frasunek,
Jeszcze dziś w wierze swej by się zachwiali.

"Wyście widzieli Syna Człowieczego,
Jak na Taborze jaśniał w pełni chwały,
Dlatego patrzeć możecie na Niego,
Gdy pogrążony jest w boleści cały".

W onej rozmowie pokrzepił swe siły,
Więc na modlitwę znowu się oddalił,
Snadź w niej cierpienia tajemnicze były 
Bo się do Boga na ich ciężkość żalił.

Padał na ziemię - to wyciągał dłonie,
To się wydawał jakoby omdlały,
Pot krwawy zrosił Mu zbolałe skronie
Wkrótce strumienie krwi z czoła się lały.

A Mistrz okropnym zgnieciony cierpieniem,
Jako proch marny - po ziemi się tarzał
I ciszę nocy przerywał westchnieniem
Wraz z jękiem, w którym te słowa powtarzał.

"Ojcze! Mój Ojcze! Jeśli to w Twej woli
Bym za nich cierpiał, to wzmocnij me siły,
Bo mię niewdzięczność ludzka bardzo boli,
Lecz wolę Twoją spełnię Ojcze miły".

Wtem krzyk bolesny pierś Jego wydała,
Jak konający upadł na złom skały,
Echem boleści grota się ozwała,
Oliwne drzewa ten jęk powtarzały.

Na ten krzyk bólu uczniowie uśpieni
Ocknęli ze snu, w stronę modlącego
Zwrócili głowy bardzo przerażeni,
A najstarszy z nich udał się do Niego.

Lecz przerażony okropnym widokiem
Zaledwie spytał: "Co Ci to jest Panie?"
Rabbi w cierpieniu zostając głębokim
Nie odpowiedział na jego pytanie.

Tylko błagalnie wzniósł ręce do Nieba
Z piersi wydobył jęk, jak ciche tkanie,
I wyrzekł: "Ojcze, jeżeli potrzeba
Kielich przyjmuję - wola Twa się stanie".

Znowu pot krwawy czoło Jego zrosił,
Znów się ramiona do ziemi schyliły
I znowu Boga cichym jękiem prosił,
Żeby Mu dodał do cierpienia siły.

A uczeń patrząc bolesnym wejrzeniem
Na postać Mistrza, smutny się oddalił
Do pozostałych - mówiąc: "Pan milczeniem
Zbył mię, do Ojca w swych modłach się żalił".

Smutek zagościł pomiędzy uczniami,
Siedli na ziemi w głębokim milczeniu,
Głowy nakryli szarymi płaszczami,
Zaczęli modlić się w wielkim skupieniu.

A wtedy opodal ujrzeli Rabbiego,
Jako się zbliżał do nich chwiejnym krokiem
Pot krwawy spływał po odzieniu Jego,
Z włosem w nieładzie - patrzał błędnym wzrokiem.

Wyciągnął do nich swoje drżące dłonie,
Promień księżyca padł na twarz zbolałą,
Pot, jak rubinem wieńczył Mu krwią skronie
Co więcej bladość lic uwydatniało.

Gdy Go ujrzeli tak wyniszczonego
Widok ten przejął ich okropnym lękiem,
Nie mogli poznać w Nim Mistrza swojego
Dopiero gdy im zaczął mówić z jękiem,

Że za godzinę zostanie schwytany,
Że go wydadzą na męki okrutne.
Wtenczas poznali, że to Mistrz kochany,
Gdy usłyszeli Jego skargi smutne.

Więc przerażeni z ziemi się porwali,
Żeby podtrzymać Mistrza chwiejącego
Lecz Mu słowami pociechy nie dali,
Bo nie wiedzieli co mówić do Niego.

Kiedy tak we trzech koło Mistrza stali
On im polecał istoty kochane,
Matkę bolesną i grzeszną z Magdali,
by je cieszyli, gdy będą stroskane.

Uczniowie stali w głębokim milczeniu
Boleścią Mistrza wielce przygnębieni,
On mówił dalej o swoim cierpieniu,
Że woli Boga już w niczym nie zmieni.

Znowu chciał wrócić do groty na mogły,
Lecz wyczerpany padł uczniom w ramiona,
Pośród cierpienia siły Go zawiodły,
Im się zdawało, że w boleści skona.

Lecz duch Rabbiego silny wśród cierpienia
Wlał nową siłę w mdlejące już ciało.
Pośród przyjaciół doznał ukojenia,
Więc na modlitwę szedł chwiejnie, lecz śmiało.

Tak po raz trzeci na modlitwę wchodzi
Znowu pot krwawy czoło Jego rosi,
Znów fala cierpień w Jego ducha godzi,
O ulgę bowiem Wszechmocnego prosi.

Kiedy cierpienia doszły już do szczytu,
Tak, że już więcej Mistrz cierpieć nie zdołał,
Jak błyskawicę od strony błękitu,
Ujrzałam postać świetlaną Anioła.

Z kielichem w ręku, cały jaśniejący,
Ubrany w szaty białe kształtu fali,
Zbliżył się kędy był Mistrz konający
Dał Mu posiłek, a sam zniknął w dali.

Tak posilony Rabbi przez Anioła
Jeszcze czas jakiś modlił się w skupieniu
Potem skrwawione włosy zgarnął z czoła,
Poszedł do uczniów, znalazł ich w uśpieniu.

Zbudził ich słodko, mówić by czuwali,
Że to już nie był czas odpoczywania,
Bo zbrojną zgraję widać było w dali,
Już się zbliżyła godzina pojmania.

"Oto" - mówił im - "Już przyszła godzina
W której Człowieczy Syn będzie wydany
W ręce grzeszników, już się rozpoczyna
Ta chwila, w której Ja mam być pojmamy".

"Wstańcie i pójdźmy; lecz dla zdrajcy biada
Lepiej byłoby, gdyby się nie rodził,
Bo by przez wieczność już nie odpowiadał
Że na me życie zdradą swoją godził".

Wstali uczniowie z przerażeniem drżący
W stronę doliny jęli wzrokiem gonić
Lecz najstarszy z nich jak zwykle gorący
Zawołał: "Panie, będziemy się bronić".

Rabbi wskazując na doliną ręką
Wśród której widać było zbrojną rotę,
Rzekł: "Życie swoje muszę skończyć męką,
Którą na wieki moc piekielną zgniotę".

I z tymi słowy wyszedł na spotkanie
Tej zbrojnej zgrai, na którą wskazywał,
A ja patrzyłam, co się z Mistrzem stanie
Z doliny szczęk oręża dolatywał.

Spokojnym ruchem zgarnął z czoła włosy
I pewnym krokiem poszedł w stronę zgrai.
Z doliny słychać było ciche głosy,
Znać było, że ten zbrojny tłum się czai,

Że nie jest pewien schwytania Ofiary,
Że nie dowierza przywódcy swojemu,
Który przedstawiał, że Rabbi zna czary,
Więc trudno będzie zbliżyć się ku Niemu.

W przewodniczącym poznałam onego
Męża, który ział ogniem nienawiści,
Co znikł w drzwiach domu arcykapłańskiego,
Mówiąc że zdrada wniesie mu korzyści.

A teraz ręką na ogród wskazuje,
Ostrzega zgraję: "Uwieźć się nie dajcie,
Gdy zobaczycie którego całuję
Ten ci jest Mistrzem, onego imajcie".

Tak się spotkały owe dwa orszaki,
Rabbi wśród uczniów i zdrajca ze zgrają,
Zbrojni nie wiedzą na kim są poszlaki
Zbrodni - więc na znak zmówiony czekają.

Rabbi się zbliżył do tłumu zbrojnego
I głośno spytał ich: "Kogo szukacie?".
Orzekli: "Jezusa Nazareńskiego".
"Jam jest", odrzekł im: "Oto mnie dziś macie".

Jakaś nadludzka potęga i siła
W tym słowie: "Jan jest", mieścić się musiała,
Bo zbrojnych mężów na ziemię zwaliła,
Odwagę zdrajcy swą mocą zachwiała.

Rabbi na motłoch spoglądał uważnie,
Bez przerażenia, choć ich było wielu.
Potem do zdrajcy ściągnął dłoń przyjaźnie
I spytał: "Po coś przyszedł przyjacielu?".

Ten wybełkotał słów parę bez treści,
Chcąc ukryć - że na życie Mistrza godził,
A Rabbi na to, wśród wnętrznej boleści:
"Lepiej by było - gdybyś się nie rodził".


Przez ten czas zbrojni już z ziemi powstali
Znów otoczyli Rabbiego gromadą,
Umówionego znaku wyglądali,
Czekając aż się uczeń splami zdradą.

Rabbi się pyta znów: "Kogo szukacie?".
Odpowiadając, że "Nazareńskiego 
Jezusa". Rabbi: "Otom Ja, Mnie macie".
"Ale nie czyńcie uczniom mym nic złego".

Padli na ziemię zbrojni po raz wtóry,
Rabbi spokojnie czekał na pojmanie,
Oni związani wielką mocą z góry,
Czekali znaku przez pocałowanie.

Na głos Rabbiego: "Wstańcie", wnet powstali,
Chcą znaku zdrady i z tym się nie tają,
Do zdrajcy groźnie się zbrojni ozwali,
By znakiem wskazał - kogo pojmać mają.

Zdrajca się czelnie zbliżył do Rabbiego,
I pocałunkiem dotknął Jego twarzy,
"Bądź pozdrowiony", rzekł do Mistrza swego,
Tym znakiem oddał Go w moc zbrojnej straży.

A Rabbi? Słodko zwrócił się do niego:
"Judaszu", wyrzekł swoim rzewnym głosem,
"Całując zdradzasz Syna Człowieczego
Lecz - miejże litość nad swym biednym losem".

Serce zaś zdrajcy twardsze od granitu,
Wszystkie uczucia - oprócz zemsty tłumi,
Zbrodni swej daje już dojść do zenitu,
Wołając, że słów Mistrza nie rozumie.

Żołnierze widząc, że znak wykonany
Wnet się rzucili, by wiązać Rabbiego,
Uczniowie widząc, że Rabbi pojmany
Zaczęli bronić Mistrza kochanego.

Tu się wszczął zamęt, wrzaski, szczęk oręża,
A jeden z uczniów z mieczem w silnej dłoni,
Śmiało naciera na zbrojnego męża,
Odciął mu ucho, reszta zdrajcę goni.

Lecz Rabbi zgromił zapał ucznia swego:
"Włóż miecz twój w pochwę, Ja nie chcę obrony
Wszak mógłbym prosić Ojca Niebieskiego
O zbrojną pomoc, a z niebiosów strony

Mógłbym mieć zaraz potężnych Aniołów
W dwunastu hufcach do rozporządzenia,
Mógłbym też użyć potęgi żywiołów,
Lecz Ja chcę cierpieć - dla Ojca Imienia".

"Miałbym nie przyjąć kielicha mej męki,
Który mi Ojciec zgotował do picia?
Przyjmę cierpienia z Ojca mego ręki,
Złożę ofiarę całopalną z życia".

To mówiąc zbliżył się do zranionego
Żołnierza, cudem lecząc jego ucho,
A zbrojna zgraja rzuca się na Niego
Odgłos łańcuchów rozlega się głucho.

Rabbi do zgrai ozwał się łagodnie:
"Przyszliście pojmać Mię jako zbrodniarza
Przecież Jam co dzień nauczał swobodnie
W waszej Świątyni na stopniach Ołtarza".

"Lecz nie ściągnęliście na Mnie swej reki,
Aleć ci przyszła i wasza godzina
I moc ciemności, by mi sprawić męki
Chwila okupu już się rozpoczyna".

Uczniowie widząc, że Rabbi pojmany
Pouciekali w rozmaite strony,
A zbrojny motłoch zwycięstwem zagrzany
Bliźnił Rabbiego, krzycząc jak szalony.

Kiedy już zbrojni porwali Ofiarę,
Orszak powoli znikał w nocnym cieniu,
A mnie się zdało, że śnię straszną marę,
Która mi ducha pogrąża w cierpieniu.

Lecz i z oddali słychać było jęki,
Wrzaski, przekleństwa też dolatywały
Do uszu moich, mnożąc serca męki,
O smutnej prawdzie mię przekonywały.

Znękana bólem, chciałam biec za nimi,
Lecz nie pozwolił na to lęk niewieści.
W swej bezsilności usiadłam na ziemi,
Cała oddając się wnętrznej boleści.

Tak w niemym bólu została do rana,
Z onej zadumy zbudził mię brzask słońca,
Wznowił ból w sercu nad pojmaniem Pana
Głębszy, albowiem nie widziałam końca.

Cierpień Rabbiego, czy został skazany
Na śmierć, którą tak przepowiadał smutnie?
Widziałam tylko, kiedy był pojmany,
Że motłoch znęcał się nad Nim okrutnie.

Wtem usłyszałam przyśpieszone kroki,
Spojrzałam w stronę, z której dochodziły,
Duszą mą wstrząsnął strach wielki, głęboki,
Zdało się, że lęk przeszedł moje siły.

Ujrzałam zdrajcę, jak biegł opętany
Z pianą na ustach, rozczochranym włosem:
"Z mojej przyczyny On na śmierć skazany",
Wołał chrapliwym, przytłumionym głosem.

"Jam ci jest winien krwi Sprawiedliwego,
Dla mego ducha - biada wiekuiste,
Bo odrzuciłem miłosierdzia Jego
Przed sobą widzę już piekło ogniste".

"Śmiercią na krzyżu zakończy męczarnie
Ofiara zdrady, a ogrom krwi Jego
Piekielnym ogniem duszę mą ogarnie
Wieki nie zmyją krwi Sprawiedliwego"

"Z mojego ducha, ach biada okrutne,
Bodajbym się był na świat nie narodził,
Cóż mi przyniosło życie moje smutne?
Namiętna chciewość, dla której żem godził

Na życie Mistrza tak sprawiedliwego,
On mi zaufał - jak Go kradł bez miary
Sam skułem łańcuch życie piekielnego
Włożyłem na się jarzmo wiecznej kary".

"Ach biada dla mnie, biada wiekuiste
Zbrukany zbrodnią umieram w rozpaczy
Czuję w mej duszy płomienie siarczyste,
A w sercu wyrzut, On ci nie przebaczy".

"Przeklęty dla mnie mój dzień narodzenia,
Przeklęta łaska powołania mego,
Nie korzystałem z łaski przebaczenia,
Którą mię darzył wśród pojmania swego".

"Już nie mam celu żyć dłużej na świecie
Wszystko straciłem - oprócz nienawiści
Strasznym ciężarem mego ducha gniecie
Podła namiętność, a z onej korzyści

Piekielnym ogniem będą mię dręczyły
Przez całe wieki, nie dając wytchnienia,
Ciągle nabierać będą nowej siły
W strasznych wyrzutach mojego sumienia".

"A przeświadczenie, że sam zgotowałem
Los tak okrutny dla mej biednej duszy
Napełniać będzie myśl rozpaczy szałem,
Nigdy nie znajdę końca mej katuszy".

"Już dziś przeklęte dla mnie chwile łaski,
W których słuchałem nauki Rabbiego,
Dziś z onych nauk wychodzące blaski
Są mi zadatkiem ognia piekielnego".

"Straciłem miłość przez chciwość okrutną
Straciłem wiarę w Twoje przebaczenie
Śmiercią zakończę życie dolę smutną
A przyszłość moja - wieczne potępienie".

"Ach! Biada dla mnie, biada wiekuista!
Biada żem łaskę zbawienia zmarnował.
Przez wieczność będę Cię przeklinał Chryste,
A przecież był czas - żem ja Cię miłował".

Tak się błąkając po Gehenny dolinie,
Doszedł do wzgórza zwanego "Zgorszenie".
Bełkocząc z cicha: "Niechaj zdrajca zginie",
Zakończył życie swe przez powieszenie...

Zawył wiatr głucho, kołysząc zwłokami,
Które na pasie rzemiennym wisiały,
Rozczochranymi poruszył włosami.
Trup pękł - wnętrzności zeń ziemię skalały.

Wiatr jęczał z cicha: "Biada wiekuiste",
Słowa zmarłego echem swym wtórował: 
"Przez wieki będę Cię przeklinał Chryste,
A przecież był czas - żem ja Cię miłował".

Warszawa, 1913 rok.
Czas Wielkiego Postu, na tle objawień Katarzyny Emmerich.